Jest dzień 30.03.2014, niedzielny poranek w Warszawie. Stoję na starcie 9. Półmaratonu Warszawskiego i znowu zastanawiam się po jakiego diabła to robię. Kiedyś nie lubiłem biegać.
Jeśli mój znienawidzony WF-ista z liceum to czyta to pewnie nie może się ogarnąć ze śmiechu. Ja, ten pierwszy buntownik innych przeciwko treningom długodystansowym. No ale… jak już stoję to wypadałoby pobiec. To mój 6 półmaraton, mam doświadczenie, wiem jak się to robi, więc luźna gumka.
Miłe złego początki.
Start, jak zwykle masakra, znowu przepychanki, znowu ciasno i nieprzyjemnie na Poniatowskim. Pierwsze dwa kilometry wolniej niż zamierzałem (jak zwykle), najwyżej się nadrobi na kolejnych dziewiętnastu. To i tak ma być tylko przebieżka przed orlenowskim maratonem za 2 tygodnie.
Łapię rytm, pierwsze 5 kilometrów gładko, bez większych strat w planie. Dlaczego by nie przyspieszyć? Mam duże zapasy, biegnę na 1:35, a spokojnie mógłbym przecież przycelować w 1:32… no ale przecież nie zajadę się na 2 tygodnie przed najważniejszym startem! Bieganie połówki w takim małym odstępie czasu to i tak strzał w kolano. Właśnie!
Chyba dosłownie, bo od ósmego kilometra coś zaczyna łupać po przyśrodkowej stronie w lewym. Mój fizjoterapeutyczny umysł analizuje, fizjologika pracuje szybciej niż ja biegnę, wstępna diagnoza: nic strasznego, chyba przyczepy na „gęsiej stopce”. Przeciągnę 2 kilometry i spokojnie przejdzie, przecież na treningach też tak było. No i ciągnę… pierwszy, drugi, trzeci, ni cholery: coraz gorzej.
Mona Lisa.
Metę przekraczam z uśmiechem w stylu „Mona Lisa” i na zgiętym kolanie. Jest problem z wyprostem w pierwszym momencie, ale to pewnie wina mięśni kulszowo – goleniowych. Przebiegły ponad 21 kilometrów, więc mogły się wkurzyć. Po kilkudziesięciu minutach i rozciąganiu wyprost wraca, ale z wyraźnym dyskomfortem. Jeśli ten ból po przyśrodkowej stronie to przyczepy mięśni, to mam 2 tygodnie żeby postawić się na nogi. Powinno wystarczyć…
Będzie dobrze.
Tak właśnie wyglądał w skrócie początek długiej historii mojego kolana. Kolejne 2 tygodnie postanowiłem odpuścić kilometry i skupić się na postawieniu się na nogi (w szczególności na lewą, na prawej stałem bez problemu). Dokładna diagnostyka fizjoterapeutyczna była niejednoznaczna, ale wskazywała faktycznie na „gęsią stopkę”.
Nie było czasu na USG czy rezonans magnetyczny, więc kolano dostało serię terapii rozluźniającej, chłodzenie stanu zapalnego, stretching wszystkich partii mięśni obu nóg, stabilizację i poprawę czucia głębokiego całej kończyny dolnej, a po pierwszym tygodniu także falę uderzeniową co drugi dzień. Efekt: ból praktycznie całkowicie ustąpił i 2 dni przed maratonem byłem w stanie zrobić krótki siedmiokilometrowy bieg kompletnie bezobjawowo. Fizjoterapia znowu górą! Czy na pewno? To miało się okazać dopiero na maratonie.
Przed maratonem zawsze mam nietęgą minę i wiele wątpliwości w głowie. Jestem z tych, do których lepiej w tym czasie nie podchodzić.
Po nieszczęsnym Półmaratonie Warszawskim, nadszedł czas na Orlen Warsaw Marathon. To do tego startu przygotowywałem się cały sezon zimowy, więc spina była duża. Do tego doszła niepewność o stan kolana, chociaż bólu od kilku dni nie odczuwałem. Niby świadomość możliwości kontuzji mam dużą, ale jak tu kurde odpuścić po 6 miesiącach przygotowań?
Chyba się nie da. No więc stoję na starcie jak ten Kamikaze przed ostatnim lotem i myślę po cichu, że jeśli będzie naprawdę kiepsko to zejdę z trasy, chociaż w sumie dlaczego ma być kiepsko skoro na razie nic nie boli i stan zapalny minął. Motywacja, cover kawałka „Time” Pink Floyd w wykonaniu Pretty Lights rozgniata mózg przez słuchawki (polecam – niezły banger!), więc startujemy. Planowany czas 3:30. Planowany stan na mecie: przeżyć.
Walka nogi z mózgiem.
Nienawidzę pierwszych 3 – 4 kilometrów każdego biegu. Też tak macie? Czuję się jak na pielgrzymce (nigdy nie byłem, ale chyba tak się tam ludzie czują), wszyscy wolno, ślamazarnie, jeszcze z uśmieszkami. Tylko śpiewania przez megafon brakuje, chociaż i to czasem na starcie organizator funduje na nieszczęście uczestników. Pierwszy wodopój, a ja dopiero się rozkręcam. Kolano na razie super i bez objawów, a po takiej dawce fizjoterapii i odpoczynku nawet chyba lepiej niż prawe.
Pierwsze 10 kilometrów gładko, pogoda robi robotę, organizatorzy i kibice robią robotę, to i ja robię swoją robotę i na 3:30 idę lekko przed czasem. O kontuzjach już zapomniałem i cieszę się życiem, bo co tu robić przez następne 32km? Bez zbędnych opisów leci 15, żel i woda od Ady na pit stopie z motywacją, że murzyni przede mną niedaleko (taaak jakąś godzinę w przód) i mam ich gonić dalej, więc ogarniam. 21, 25, 30 kilometr i zaczyna się…
Nie wiem czy to „ściana”, czy lampa z góry dająca jakieś 25st. w cieniu, czy wszystko na raz, ale tu to nawet Lenny Kravitz w uchu nie pomaga. Nogi odmawiają współpracy, lewa znowu zaczyna swój strajk głodowy i postanawia nie przyjmować stałego dopływu węglowodanów.
Znajomy ból z półmaratonu daje o sobie znać i zaczyna się nasilać. Durne przyczepy na „gęsiej stopce” zawsze były moją słabą stroną, ale żeby aż tak? Na pomiarze 35 kilometra widać jak uciekam z lewej nogi i ciągnę ją w usztywnieniu (to oceniałem po obejrzeniu filmiku z kamery na bramce pomiarowej). Boli jak diabli, ale przecież jeszcze 7 kilometrów do mety. Jakoś się przemęczę, a później już będę leżeć w wannie z Ciechanem w dłoni i przez następny miesiąc nie spojrzę nawet na moje Asics’ y.
Powinienem zejść, zdecydowanie powinienem, ale się nie da. Nogi już nie niosą, ale człowiek to taka durna małpa na dwóch kończynach, że nawet jak wie że robi nie tak to musi sprawdzić co się dalej stanie. U mnie głowa zawsze mocniejsza niż fizyczność, niektórzy mają odwrotnie (gorzej). Upór wygrywa z rozsądkiem, głowa z nogami i ostatnie kilometry pomimo zgiętego kolana i bólu w skali 7/10 kończę względnym finiszem.
Pani od medali, pani od bananów i wody i już leżę na błoniach Stadionu Narodowego na wygodnym piankowym worku (ekstra były te worki na mecie!). Dobra, znowu wygrałem z kilkoma dziadkami i większością nowicjuszy, ale czas netto 15 minut w plecy nie zachwyca. Co z tą nogą?
Wynik niezbyt sportowy.
Kolano jest w kiepskim stanie, usztywniło się w zgięciu około 20 st. i przy wyproście nieznośnie boli z powodu niewielkiej ilości płynu w dole podkolanowym. To by potwierdzało wcześniejsze przypuszczenia: stan zapalny okolicy „gęsiej stopki”, zebrał się płyn w okolicy kaletki mięśnia półścięgnistego (tzw. cysta Bakera) i teraz nawala. Trzeba było o tym pomyśleć na 30 kilometrze jak myślałeś o zejściu z trasy głupku! Dobra. Kolano dostanie znowu 2 tygodnie solidnego kopa w klinice i będzie hulać jak złoto. Przynajmniej tak mi się wydawało…
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Forum korzysta z plików cookies. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były
zapisywane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki.
Kopiowanie materiałów bez zgody administracji zabronione. Administracja nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi użytkowników oraz materiały przez nich przesłane.
Witryna ma charakter informacyjny. Administracja nie ponosi żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek szkody spowodowane wykorzystaniem przez użytkownika informacji zawartych na forum.
Strona wygenerowana w 0,03 sekundy. Zapytań do SQL: 13