To się nie zdarzyło wiek temu na Polesiu, tylko całkiem współcześnie - i to w mieście akademickim. Pan Krzysio - jak mówią na niego chorzy - zbijał gorączkę na odległość, energetyzował leki i wyczyniał inne cuda.
- Choć może to wydawać się dziwne, tak było - zaklina się ojciec ośmioletniej Justyny. - Nie wiem, jak on to robił, ale wyglądało to tak: dzwoniąc do niego, trzymałem córkę na kolanach. On powiedział, żebym złapał ją za główkę. I temperatura rzeczywiście spadała.
Dla Krzysztofa K. to oczywiste: - Przekazałem energię telepatycznie.
Zaokrąglony 53-latek przyjmuje chorych w przemysłowej dzielnicy Torunia. Jego gabinet odnajduję obok firmy zajmującej się cięciem betonu, w parterowym baraku. Trafiam, bo wiem, gdzie szukać - nie prowadzi tu żaden szyld, na drzwiach nie ma tabliczki.
- Pan Krzysio nie potrzebuje reklamy - wyjaśniają jego klienci. - Ludzie polecają go sobie, bo jakkolwiek nikogo cudownie nie uzdrowi, to na pewno pomoże.
Zaręcza o tym m.in. Urszula, która przedstawia się jako pracownik administracji. Od 22 lat średnio co dwa tygodnie bywa u Krzysztofa K. z córką cierpiącą na dziecięce porażenie mózgowe. Wizyty umawia z dwu-, trzymiesięcznym wyprzedzeniem, za każdą płaci 50 zł. Co jakiś czas korzysta - jak ojciec Justynki - z przekazów telefonicznych (te są za darmo).
- Na pierwszym spotkaniu, kiedy córka miała rok i 10 miesięcy, pan Krzysio postawił ją na nóżki i powiedział, że będzie chodzić. Teraz trzymana pod pachy robi to samodzielnie. Dzięki niemu widać u niej wyraźną poprawę, ja to obserwuję - wzrusza się kobieta.
Galeria dyplomów i certyfikatów w niewielkim gabinecie Krzysztofa K. poświadcza, że jest - jak o sobie mówi - "doktorem medycyny alternatywnej". Dowiaduję się, że w 2005 r. "ukończył z sukcesem" kurs świecowania uszu metodą Indian Hopi, zaś rok później wspiął się na "trzeci stopień naturalnego uzdrawiania metodą Reiki Usui poprzez nakładanie rąk i transmitowanie na odległość Uniwersalnej Energii Życiowej". Od tej pory szczyci się tytułem Wielkiego Mistrza Reiki.
Z innych szkół pan Krzysio skończył jedynie technikum mechanizacji rolnictwa. Przez pewien czas pracował w podtoruńskim PGR. Obrabiał także własną ziemię. Ostatecznie górę wzięło powołanie do chorych i na początku lat 90. zaczął praktykować jako znachor. Pierwsze nauki pobierał u matki, która cieszyła się opinią uzdrowicielki. Dziś sam ma prawo szkolić adeptów metody Reiki. Ale przede wszystkim ma w ręku papier, że jest czeladnikiem bioenergoterapii - egzamin zdał na piątkę w zeszłym roku.
Znachor czuje trzy bakterie
W połowie 2012 r. Krzysztof K. wykrył u sześcioletniej wówczas Justynki bezobjawowe zapalenie płuc. Diagnozę postawił - jak mówi - "na odległość". Usiadł na kanapie w gabinecie obok dziecka i rozpoznał, co mu dolega. Bez osłuchiwania. - On nie ma stetoskopu ani fartucha. Nie rozbiera pacjentów, tylko wodzi rękoma wzdłuż ciała - opisuje badanie u pana Krzysia ojciec Justynki, mechanik.
- Czuję dane zmiany w dłoniach i określam, jaki organ jest chory. Stwierdzam to na podstawie przepływu energii - objaśnia terapeuta.
Rodzice tłumaczą, że zawieźli Justynkę, bo po syropach od lekarza z przychodni ani trochę się nie poprawiło - nadal gorączkowała, a do tego zaczęła się skarżyć, że boli ją ucho i gardło. - Pana Krzysztofa znaliśmy od około 10 lat i nigdy się na nim nie zawiedliśmy. Po wizytach u niego sami zdrowieliśmy - podkreśla ojciec dziewczynki. - Żonie wyleczył zatoki. Raz, gdy byliśmy u niego z córką, bolał mnie żołądek. Nic mu o tym nie powiedziałem, a na następnym spotkaniu sam zapytał, czy już mi przeszło.
- On stanął i wiedział, co człowiekowi dolega. Pół naszej rodziny do niego jeździło i wszyscy do tej pory byli zadowoleni - dodaje matka dziecka, krawcowa.
Po rozpoznaniu choroby Krzysztof K. przeszedł do wzmocnienia osłabionych płuc Justynki. - Przyłożyłem dłonie do lewej strony jej ciała i tak trzymałem około 30 minut - opowiada.
- Powiedział, że chwyciła trzy bakterie, które najpierw atakują ucho i gardło, a później przechodzą na układ oddechowy. I że na pewno potrzebnych będzie kilka wizyt, ale nie mam się czego obawiać, bo córkę wyleczy.
Znachorowi drżą ręce
Za bioenergoterapeutyczny seans Krzysztof K. wziął 100 zł, tak jak i za każdy z dziesięciu następnych. Ale kuracja nie zadziałała. Dziewczynka czuła się źle, wciąż miała gorączkę. Pan Krzysio zbijał ją m.in. przez telefon. - Mówił, że organizm się oczyszcza z bakterii, która zeszła do dróg moczowych, i skoki temperatury są przy tym naturalne. Za każdym razem powtarzał, że będzie dobrze - mówią rodzice.
W tym czasie Justynki ani razu nie badał lekarz.
Po miesiącu "terapii" matka zauważyła podczas kąpieli dziecka, że z lewej strony, między żebrami, ma twardą narośl w kształcie jajka. - Zadzwoniłam do pana Krzysztofa, a on powiedział, że to jest ślepy wyrzut - wspomina. - Zapewnił, że nic się nie stanie, mimo to następnego dnia pojechaliśmy do niego i wtedy pierwszy raz zapytał, czy może rozpiąć córce bluzkę, bo musi to obejrzeć z bliska. Jak zobaczył, tak się zdenerwował, że zaczęły drżeć mu ręce. Zasugerował, żebyśmy udali się do szpitala, aby to przecięli i wyczyścili. Uspokajał jednak, że nie ma się czego bać, bo nie jest to guz nowotworowy, a Justyna ma płuca czyste i na drugi dzień wrócimy do domu.
W lecznicy okazało się, że był to ropniak opłucnej, ale rodzice usłyszeli też gorsze wieści: jedno płuco dziewczynki było już w tak złym stanie, że aby przywrócić mu sprawność, trzeba otworzyć klatkę piersiową. Po operacji sześciolatka przez pięć dni leżała na oddziale intensywnej opieki medycznej, ze szpitala wyszła po pięciu tygodniach. Medycy ocenili, że choroba rozwijała się u niej przez kilkanaście dni. "W tym czasie wymagała leczenia farmakologicznego, [jego] brak (...) skutkował powikłaniami" - napisali w opinii.
Znachor: to pożyczka, ojciec: to zapłata
Przypadkiem zajmuje się sąd. Ustala, czy bioenergoterapeuta dla zysku - jak dowodzi prokuratura - "udzielał świadczeń zdrowotnych polegających na rozpoznawaniu chorób oraz ich leczeniu". Rodzice dziewczynki zeznają bowiem, że poza nakładaniem rąk stosował także steryd Encorton.
Mama Justynki: - Chyba na piątej wizycie wyjął ze swojej czarnej torby brązową buteleczkę z tabletkami. Kilka zawinął w chusteczkę i objaśnił, jak mam je dawkować. Połowę jednej kazał rozpuścić na łyżeczce i podać dziecku już w gabinecie. Nie powiedział, co to za lek, wskazał tylko, że zwalcza stany zapalne.
Kobieta przeczytała nazwę na opakowaniu. Przyznaje, że zaaplikowała córce wszystkie siedem pigułek, które dostała od "pana Krzysia". - Pomyślałam, że skoro nie może wyleczyć jej swoją energią, musi wspomóc się swoim lekiem - tłumaczy.
Jej mąż dodaje, że znachor prosił potem, aby nikomu o pastylkach nie wspominali, "bo pójdzie siedzieć".
Jak sprawa trafiła do prokuratury?
Kiedy rodzice powiadomili znachora o powikłaniach i operacji Justynki, ten miał im zaproponować 100 tys. zł zadośćuczynienia. - Połowę tej sumy wręczył mi po kilku dniach, na drugą mieliśmy trochę poczekać, ale później stwierdził, że już wypłacił to, co miał, i więcej nie da - referuje ojciec dziewczynki.
Nie kryje, że gdyby dostał całą kwotę, nie donosiłby na "pana Krzysia".
Bioenergoterapeuta nie przeczy, że przekazał 50 tys. zł, ale zaznacza, że była to pożyczka - choć papieru na to nie ma, nawet pokwitowania odbioru pieniędzy. Twierdzi, że zebrał pieniądze na odnowienie swego 200-metrowego domu pod Toruniem, postanowił jednak poratować klientów z chorą córką, bo w trudnej chwili nie mieli gdzie iść po gotówkę.
- Zrobiłem to przez wzgląd na dobro dziecka - przekonuje. - A wtedy ojciec Justynki poinformował mnie, że te 50 tys. zł traktuje jako zadośćuczynienie za krzywdę, jaką jej uczyniłem. Potem oświadczył, że to za mało, i chce jeszcze raz tyle.
Znachor niczego nie obiecuje
Do podania dziewczynce sterydów znachor się nie przyznaje.
- Moja działalność polega na przekazie energii, a nie leczeniu farmakologicznym - wyjaśnia w śledztwie. - Staram się wzmocnić moich klientów, ale nigdy im nie obiecuję, że ich wyleczę.
Chorych to widać nie zraża. Pan Krzysio deklaruje, że miesięcznie zarabia 8 tysięcy netto. Inni jego pacjenci są zadowoleni. Judyta, 43-letnia nauczycielka, która od 10 lat regularnie przywozi do znachora syna z chorobą nowotworową, mówi śledczym: - Wizyty te były dodatkiem do terapii prowadzonej przez specjalistów.
To samo powtarza Urszula - jej córka z porażeniem mózgowym także jest pod stałą opieką fachowców. - Wykupuję przepisane przez nich leki i zawożę je do pana Krzysia, a on je dodatkowo energetyzuje - opowiada.
Sąd uznaje jednak, że energetyzowanie zapisanych przez lekarza medykamentów to jedno, a podawanie lekarstw samemu - drugie. Znachor z Torunia zostaje uznany za winnego nieuprawnionego stawiania diagnoz medycznych i podawania encortonu. Wyrok: pięć tysięcy grzywny i nakaz zamknięcia gabinetu.
Nie możesz pisać nowych tematów Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum
Forum korzysta z plików cookies. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były
zapisywane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki.
Kopiowanie materiałów bez zgody administracji zabronione. Administracja nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi użytkowników oraz materiały przez nich przesłane.
Witryna ma charakter informacyjny. Administracja nie ponosi żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek szkody spowodowane wykorzystaniem przez użytkownika informacji zawartych na forum.
Strona wygenerowana w 0,04 sekundy. Zapytań do SQL: 13