Dziewczyna, na którą spadł samobójca
: 2013-07-01, 17:36
To był zwykły dzień. Beata Jałocha, fizjoterapeutka, szła ulicą, gdy na jej głowę spadł samobójca. Dziś, ze złamanym kręgosłupem i sparaliżowaną połową ciała, kobieta próbuje wrócić do normalnego życia.
Newsweek: Myśli pani czasem o tym chłopaku?
Beata Jałocha: Tak. Ale do końca nie wiem, co do niego czuję. Mam żal? Nie mam? Ktoś mi powiedział, że zna jego rodzinę. Że był studentem, miał 22 lata. I że nie skoczył, tylko wypadł z balkonu. Nie wiem, co to miało zmienić w mojej postawie wobec niego. Mam mu współczuć? Nie obwiniam go, może trochę. Mam żal, że zanim skoczył, nie spojrzał w dół. Nie liczył się z tym, że komuś stanie się krzywda.
Newsweek: Pamięta pani tamtą sobotę, 18 maja?
Beata Jałocha: Pamiętam dokładnie, co robiłam do momentu, gdy dotarłam na tamto podwórko. Tego dnia miałam umówionych kilkoro pacjentów, prywatnie. Pojechałam do pierwszego, później miałam kolejną wizytę, ale nie pamiętałam adresu. Akurat rozładował mi się telefon. Podjechałam do domu, naładowałam komórkę i zadzwoniłam, że będę pół godziny później. Pamiętam jeszcze, że wysiadłam z auta i szłam w kierunku domu pacjentki. A potem już nic.
Newsweek: Zupełnie nic?
Beata Jałocha: Mam tylko mgliste wspomnienia, ale nie wiem, co zdarzyło się naprawdę. Potem ktoś mi powiedział, że spadł na mnie ten chłopak, z siódmego piętra. A właśnie przed chwilą zadzwoniła do mnie pacjentka, do której wtedy nie dotarłam, i powiedziała, że jak mnie wieźli do szpitala, to wykręciłam jej numer i powiedziałam, że nie przyjdę.
Newsweek: Połamana, z krwotokiem wewnętrznym i zmiażdżonymi nogami dzwoniła pani do pacjentki?
Beata Jałocha: Tak. Zadzwoniłam do wszystkich osób, z którymi byłam wtedy umówiona. Do każdej z osobna, nawet do tego pana, u którego byłam przed wypadkiem. Wszystkim mówiłam, że nie przyjdę, mam złamany kręgosłup. Ja tego nie pamiętam, ale później lekarze mi powiedzieli, że w karetce byłam cały czas przytomna.
Newsweek: A kiedy pani zrozumiała, co się stało?
Beata Jałocha: Nie wiem. Ale skoro mówiłam pacjentom, że mam uszkodzony kręgosłup i rdzeń, to musiałam już wtedy, w tej karetce, wiedzieć. Ktoś musiał mi to powiedzieć, chociaż ja tego nie pamiętam.
Pamiętam za to rozmowę z jednym lekarzem ze szpitala. To był czas, kiedy wiele bliskich mi osób naciskało na lekarzy, by jak najszybciej mnie operowali, choć jeszcze nie było wiadomo, kto ma to zrobić i w jakiej kolejności: czy kręgosłup i nogę razem, czy może najpierw nogę? No i wtedy ten lekarz powiedział, że mam przerwany rdzeń kręgowy i nic tego nie zmieni.
Pomoc dla bohaterki tekstu można kierować na konto fundacji Forani: 72 1160 2202 0000 0002 4041 9537 z dopiskiem: darowizna Beata Jałocha. Informacje o postępie w leczeniu i rehabilitacji na stronie www.beatajalocha.pl
Newsweek: Myśli pani czasem o tym chłopaku?
Beata Jałocha: Tak. Ale do końca nie wiem, co do niego czuję. Mam żal? Nie mam? Ktoś mi powiedział, że zna jego rodzinę. Że był studentem, miał 22 lata. I że nie skoczył, tylko wypadł z balkonu. Nie wiem, co to miało zmienić w mojej postawie wobec niego. Mam mu współczuć? Nie obwiniam go, może trochę. Mam żal, że zanim skoczył, nie spojrzał w dół. Nie liczył się z tym, że komuś stanie się krzywda.
Newsweek: Pamięta pani tamtą sobotę, 18 maja?
Beata Jałocha: Pamiętam dokładnie, co robiłam do momentu, gdy dotarłam na tamto podwórko. Tego dnia miałam umówionych kilkoro pacjentów, prywatnie. Pojechałam do pierwszego, później miałam kolejną wizytę, ale nie pamiętałam adresu. Akurat rozładował mi się telefon. Podjechałam do domu, naładowałam komórkę i zadzwoniłam, że będę pół godziny później. Pamiętam jeszcze, że wysiadłam z auta i szłam w kierunku domu pacjentki. A potem już nic.
Newsweek: Zupełnie nic?
Beata Jałocha: Mam tylko mgliste wspomnienia, ale nie wiem, co zdarzyło się naprawdę. Potem ktoś mi powiedział, że spadł na mnie ten chłopak, z siódmego piętra. A właśnie przed chwilą zadzwoniła do mnie pacjentka, do której wtedy nie dotarłam, i powiedziała, że jak mnie wieźli do szpitala, to wykręciłam jej numer i powiedziałam, że nie przyjdę.
Newsweek: Połamana, z krwotokiem wewnętrznym i zmiażdżonymi nogami dzwoniła pani do pacjentki?
Beata Jałocha: Tak. Zadzwoniłam do wszystkich osób, z którymi byłam wtedy umówiona. Do każdej z osobna, nawet do tego pana, u którego byłam przed wypadkiem. Wszystkim mówiłam, że nie przyjdę, mam złamany kręgosłup. Ja tego nie pamiętam, ale później lekarze mi powiedzieli, że w karetce byłam cały czas przytomna.
Newsweek: A kiedy pani zrozumiała, co się stało?
Beata Jałocha: Nie wiem. Ale skoro mówiłam pacjentom, że mam uszkodzony kręgosłup i rdzeń, to musiałam już wtedy, w tej karetce, wiedzieć. Ktoś musiał mi to powiedzieć, chociaż ja tego nie pamiętam.
Pamiętam za to rozmowę z jednym lekarzem ze szpitala. To był czas, kiedy wiele bliskich mi osób naciskało na lekarzy, by jak najszybciej mnie operowali, choć jeszcze nie było wiadomo, kto ma to zrobić i w jakiej kolejności: czy kręgosłup i nogę razem, czy może najpierw nogę? No i wtedy ten lekarz powiedział, że mam przerwany rdzeń kręgowy i nic tego nie zmieni.
Pomoc dla bohaterki tekstu można kierować na konto fundacji Forani: 72 1160 2202 0000 0002 4041 9537 z dopiskiem: darowizna Beata Jałocha. Informacje o postępie w leczeniu i rehabilitacji na stronie www.beatajalocha.pl