To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Forum.e-Masaz.pl
Internetowe forum o masażach, fizjoterapii, odnowie biologicznej i spa. Forum masażu. Forum masaże. Forum masaż. Forum spa. Forum masaze. Forum rehabilitacja. Forum fizjoterapia. Forum masażystów. Forum masażysty. Fizjoterapia forum, Rehabilitacja forum

Artykuły o masażu, masażach - Leki ze spalonej apteki czyli rzecz o medykamentach

massagewarsaw - 2012-04-17, 22:24
Temat postu: Leki ze spalonej apteki czyli rzecz o medykamentach
nie masaz, ale historia medycznych "wynalazkow" ostatnich 200 lat. Czyta sie z zapartym tchem, do ostatniej linijki.

Leki ze spalonej apteki czyli rzecz o medykamentach zabawnych, ciekawych i niebezpiecznych

Olej z węża czyli rubaszny rechot memetyki

Olej z węża, lekarstwa patentowe, panacea, recepty autorskie – nazwy te są dziś zwykle kojarzone z substancjami podejrzanej konduity, zwykle wytwarzanymi przez osoby nie mające większego pojęcia o medycynie i farmacji a następnie sprzedawanymi przez oszustów wmawiającym naiwnym klientom, że ich „wężowy olej” jest najdoskonalszym remedium na wszystkie możliwe choroby.

I tu ciekawostka. W języku angielskim tego rodzaju podejrzane specyfiki określa się najczęściej mianem „oleju wężowego” (snake oil). Geneza tej nazwy jest dość interesująca, gdyż akurat oryginalny olej wężowy był, jak na swoje czasy, całkiem skutecznym środkiem medycznym.

Jedna z teorii mówi, że nazwa ta pochodzi od popularnego wyciągu z tłuszczu chińskiego węża wodnego Enchydris chinensis, który to tłuszcz jest bardzo bogaty w kwas eikozapentaenowy, substancję o silnych właściwościach przeciwzapalnych. Specyfik ten był popularny wśród chińskich robotników w USA, dla których był jednym z podstawowych środków przeciwdziałających zapaleniom stawów i bólom reumatycznym(1). Lokalni producenci zaczęli zatem używać terminu „olej z węża” jako obelgi, próbując zwiększyć tym popularność swoich „medykamentów”.

Druga teoria głosi, że nazwa „snake oil” to zniekształcona forma słów „Seneca oil” czyli „olej Seneków”. Indianie z tego szczepu mieli bowiem wykorzystywać płynne frakcje ropy naftowej (naftę) do odkażania ran i zwalczania chorób skóry(2). Jak zatem widać, niezależnie jednak od tego, która teoria jest prawdziwa, oryginalne „oleje wężowe” były na ogół zdecydowanie skuteczniejsze niż większość substancji, które zaczęto tak nazywać później. Dlaczego? Czytajcie dalej.

Występy pseudolekarzy czyli skąd się wzięła ramówka telewizyjna

Szarlatani działali w niemalże każdym środowisku, dopasowując swoje metody i techniki do klienteli. W niniejszym tekście chciałbym przedstawić modus operandi handlarzy objazdowych. Stanowili oni bowiem większość samozwańczych lekarzy, między innymi dlatego, że częsta zmiana miejsca występów pozwalały uniknąć im ewentualnych konsekwencji gniewu niezadowolonych klientów. Szansa takiego zdarzenia była niewielka.

Brak jakiejkolwiek wiedzy medycznej wśród potencjalnych klientów, stosunkowo kiepsko rozwinięta medycyna oraz stosunkowo słaby przepływ informacji sprzyjały bowiem sprzedawcom.

Objazdowi sprzedawcy specyfików „medycznych” często pojawiali się na targach i jarmarkach, ale zwykle prowadzili swój proceder w dowolnym czasie. Po przyjechaniu do miasta lub miasteczka rozstawiali swój kram i nakłaniali pojawiających się klientów do zakupu cudownych środków.

Najubożsi bądź początkujący sprzedawcy mogli na ogół liczyć wyłącznie na własną charyzmę i kunszt oratorski bądź, w najlepszym wypadku, na pomoc „naganiacza” czyli wspólnika udającego zaciekawionego pacjenta. Wspólnik taki zwykle niepostrzeżenie wchodził w tłum i w czasie prezentacji jako pierwszy kupował zachwalany specyfik, po czym przyjmował go i z miejsca zaczynał wychwalać jego zbawienne skutki.

Bardziej zaawansowani bądź po prostu bogatsi sprzedawcy organizowali całe występy, łączące elementy pokazów cyrkowych, gabinetu osobliwości, koncertów muzycznych, sztuk teatralnych czy wodewilu, zależnie od wymagań klienteli bądź własnych znajomości.

Czasami wędrowni artyści i cyrkowcy podpisywali ze sprzedawcami umowę, w której dzielili się ewentualnymi zyskami, napędzając sobie wzajemnie klientów. Czy to w Europie, czy w Stanach Zjednoczonych, scenariusz takich występów wyglądał podobnie. Poszczególne numery cyrkowe czy akty występów artystycznych przeplatane były wystąpieniami „doktora” reklamującego swoje specyfiki(3). W przypadku większych trup, cyrkowcy bądź wędrowni artyści często występowali w charakterze pomocników bądź naganiaczy.

Co zdolniejsi potrafili nawet skutecznie udawać osoby złożone ciężką chorobą, które na oczach zdumionych widzów „cudownie” zdrowiały. Inną typową techniką było zabieranie w tłum niewielkich ilości specyfiku, by co chwila wracać na zaplecze krzyknąwszy uprzednio „Doktorze, towar się skończył!”, co budziło w klientach przekonanie, że muszą kupić większy zapas „lekarstw”, gdyż taka okazja może się nie powtórzyć(4).

Sprzedawcy „patentowanych specyfików” tworzyli swego rodzaju grupę społeczną, w pewnym sensie łączącą profesje aptekarza i wędrownego artysty, a nierzadko też wydrwigrosza. Piszę „nierzadko” gdyż w wielu ludzie ci byli głęboko przekonani o leczniczych właściwościach swoich specyfików, dzięki czemu traktowanie ich jako panaceum było co najwyżej lekkim nagięciem prawdy.

Należy przy tym pamiętać, że w XIX wieku nawet zawodowi lekarze posiadający dyplomy uniwersyteckie i głęboką wiedzę medyczną przepisywali specyfiki, które po pewnym czasie okazywały się w najlepszym wypadku zwykłym placebo, w najgorszym – silną trucizną.

Magnetyzm i stare koronki

Odkrycie elektryczności i magnetyzmu niemalże natychmiast zaowocowało pojawieniem się pierwszych metod „leczenia” za pomocą wpływów elektromagnetycznych. Jest przy tym bardzo prawdopodobne, że ich autorzy przynajmniej częściowo wierzyli jeżeli nawet nie w skuteczność swoich metod (jak bowiem wiadomo, o dobrą metodologię trudno i w dzisiejszych czasach), to przynajmniej w podstawy teoretyczne swoich działań. Klasycznym przykładem „terapii” magnetycznych mogą być opracowane pod koniec XVIII wieku „odciągacze” (tractors) Elishy Perkinsa.

Były to najczęściej dwie pręciki wrzecionowatego kształtu i długości kilku centymetrów wykonane ze stali i mosiądzu (choć Perkins utrzymywał, że do ich odlewania wykorzystał „rzadkie i drogie metale o niezwykłych właściwościach fizycznych”). Ich stosowanie sprowadzało się do delikatnego wodzenia nimi po powierzchni skóry głowy i miało „odciągać szkodliwe fluidy magnetyczne” pomagając zlikwidować bóle głowy, mięśni oraz inne podobne dolegliwości.

Metoda Perkinsa zdobyła sobie sporą popularność w północnej Europie i Stanach Zjednoczonych, gdzie zainteresowała m.in. George’a Washingtona. Stosowano ją nawet w niektórych szpitalach (co sporo mówi o płynności różnic pomiędzy hochsztaplerami a prawdziwymi lekarzami)(5).

Istniały też inne przedmioty „lecznicze” wykorzystujące zjawiska galwaniczne. Do najpopularniejszych należy wszelkiego rodzaju wisiorki bądź naszyjniki (interesujące jest to, jak bardzo przypominały one popularne magiczne talizmany) wytwarzające słaby ładunek elektryczny, takie jak np.: „galwaniczny medalion” pomysłu Benjamina Richardsona czy też „przenośna bateria” Davida Boyda.

Oba te przedmioty zostały opatentowane pod koniec lat 70-tych XVIII wieku i składały się z ułożonych w rozetę elementów wykonanych z różnych metali, zwykle miedzi, mosiądzu, ołowiu i stali (a zatem, z technicznego punktu widzenia były niczym innym, jak suchymi ogniwami galwanicznymi). Znikome napięcie sprawiało jednak, że ich skuteczność była jednak zerowa.

W połowie XIX wieku szarlatani zaczęli powszechnie prezentować pierwsze egzemplarze sprzętu „leczniczego” opartego na zasadzie indukcji magnetycznej lub elektrostatyki. Do najbardziej znanych i najczęściej powielanych urządzeń tego rodzaju należy „maszyna elektromagnetyczna” pomysłu Davisa i Kiddera.

Skrótowo rzecz ujmując, był to napędzany ręcznie generator elektrostatyczny. Poprzez pokręcanie korbką gromadziło się ładunek, który następnie był usuwany przez pacjenta dotykającego metalowych elektrod. Ładunek można też było zbierać w butelkach lejdejskich (prymitywnych kondensatorach) i wykorzystywać później. Wyładowanie taki było zwykle dość słabe, ale jednak wyczuwalne, co ułatwiało szarlatanom przekonywać naiwnych użytkowników, że „moc elektryczności pozwoli oczyścić ciało ze złych wpływów”(6).

W późniejszych czasach w miejsce generatorów elektrostatycznych pojawiły się prądnice dające dłuższy i bardziej namacalny (a raczej, nomen omen, wstrząsający) rezultat. Warto przy tym napomknąć, że niemalże od samego początku „leczenie” prądem przedstawiano przede wszystkim jako metodę usuwania zaburzeń natury psychicznej i neurologicznej (choć pojęcie np.: zaburzeń afektywnych czy neuropatii specyficznej jeszcze nie istniało).

Leczenie za pomocą wyładowań elektrycznych najdłużej, bo do drugiej połowy XX wieku przetrwało zaś właśnie w psychiatrii.

Oprócz bezpośredniego wystawiania na przepływ prądu elektrycznego, inteligentni i charyzmatyczni ludzie przedstawiali produkty wykorzystujące działanie zjawiska elektromagnetyczne. Do najpopularniejszych należały różnego rodzaju przedmioty zawierające magnesy stałe, których noszenie przy sobie miało równoważyć „szkodliwe wpływy” i „regulować” funkcjonowanie organizmu.

Na ogół były to wszelkiej maści pasy, bransoletki, ozdoby i tym podobne elementy ubioru. Zważywszy na trudność w uzyskaniu silnego pola magnetycznego i wysoką masę silnych magnesów, można założyć, że znaczną większość tych przedmiotów (jeżeli nie wszystkie) nie miała żadnego wpływu na zdrowie pacjentów.

Radionika

Innym pomysłowym hochsztaplerem był Albert Adams, który na początku drugiej dekady XX wieku przedstawił publiczności swoje kolejne wynalazki nazwane „dynomizerem” i „oscyloklastem”. Urządzenia to, przypominające spore radioodbiorniki miało posłużyć do diagnozowania i rozwiązywania problemów zdrowotnych na odległość. Operator dynomizera badał osobę bądź próbkę tkanki (zwykle krwi) a następnie, po „zdiagnozowaniu” poważnych chorób, „używał” oscyloklastu by uwolnić pacjenta od nękających go przypadłości.

Adams utrzymywał, że zdrowego człowieka cechują określone „częstotliwości elektronów”, które ulegają zakłóceniu w czasie choroby(7). Urządzenia radioniczne miały na celu „poprawianie” owych częstotliwości na drodze interferencji. Pomysł ten znalazł wielu zwolenników i Adams zbił małą fortunę na wypożyczaniu odbiorników młodym adeptom sztuki radionicznej.

W umowach wynajmu i sprzedaży znajdowała się, rzecz jasna klauzula stanowiąca o kategorycznym zakazie demontowania urządzeń. Szacuje się, że w roku 1921 w całych USA znajdowało się ponad 3500 zwolenników teorii Adamsa. Kres radionice położyły jednak badania niezależnych ekspertów i dziennikarzy, którzy zażądali demonstracji w warunkach kontrolowanych.

Chęć, z jaką niektórzy radionicy przystawali na takie eksperymenty pozwala sądzić, że przynajmniej część z nich naprawdę wierzyła w skuteczność działania sprzętu. Nietrudno zgadnąć, że wszystkie eksperymenty potwierdziły całkowity brak skuteczności radioniki (osobą, która według operatorów miała być chora na syfilis, cukrzycę, malarię i raka okazywał się zwykle całkiem zdrowy kogut lub cielak), zaś analiza budowy dynomizerów wykazała, iż urządzenia te składały się z chaotycznie połączonych części popularnych urządzeń elektrycznych.

Warto w tym miejscu dodać, że radionika znajduje swoich zwolenników także w dzisiejszych czasach, czego namacalnym dowodem jest działalność Brytyjskiego Towarzystwa Radionicznego.

Lecznicza radioaktywność czyli leki dla żywych trupów

Odkrycie naturalnej promieniotwórczości przez Henri’ego Bequerela oraz Marię i Pierre’a Curie zapoczątkowało nową gałąź nauki i otworzyło zupełnie nowe pole badań, które w pewnym sensie zaważyło na dalszej historii całego świata. Jednakże, jak chyba każde odkrycie, zostało ono wykorzystane także przez medycznych szarlatanów.

Promieniowanie, zjawisko wciąż słabo poznane w początkowych latach XX wieku, dość szybko zaczęło budzić zainteresowanie szerszej publiczności. Nietypowa natura „promieniowania” w dość naturalny sposób kojarzyła się z koncepcjami fluidów, naturalnych energii i mesmerycznych wpływów, niezwykle modnych w ostatniej dekadzie wieku XIX i w pierwszym dwudziestoleciu wieku XX. Skojarzenie to był bardzo na rękę szarlatanom, którzy pozując na naukowców bądź „lekarzy przyszłości” oferowali wiele różnych specyfików opartych na promieniotwórczych właściwościach rozmaitych substancji.

Jako że „emanacje radioaktywne” same w sobie były zjawiskiem naturalnym, jednym z najpopularniejszych specyfików „radiomedycznych” była zwykła woda poddana działaniu promieniowania bądź też zawierająca drobiny soli substancji promieniotwórczych.

Sprzedawano zarówno odpowiednio spreparowaną wodę (możemy jedynie domyślać się, jaka część tych specyfików była zwyczajną wodą) bądź też specjalne przyrządy do „energetyzowania” płynów. Te ostatnie, na ogół reklamowane pod nazwą „rewitalizerów”, „emanatorów” czy też „rewigoratorów” najczęściej przybierały formę niewielkich (objętość ok. 2 litrów) ceramicznych, szklanych lub metalowych naczyń, których porowate wnętrze pokryte było porowatą warstwą glinki zawierającą drobiny radu.

Czasami rewitalizery miały też formę piramidek, krążków czy innych przedmiotów wykonanych z radioaktywnej gliny, które należało umieścić w naczyniu z wodą. Producenci zalecali zwykle napełnić naczynie na noc i regularnie popijać nasyconą radonem wodę w czasie dnia.

Wodę napromieniowaną lub zawierającą sole radu sprzedawano też w formie butelkowanej. Do najpopularniejszych tego rodzaju środków należał opracowany przez Williama J.A. Baileya i produkowany od 1918 roku specyfik o nazwie „Radithor” zawierający rozpuszczone w destylowanej wodzie sole radu (ok. 1 μCi radu-226 i radu-228). Slogany reklamowe nazywały ten środek m.in.: „lekarstwem dla żywych trupów” (Cure for the Living Dead).

Niektórzy sprzedawcy oferowali też klientom gotowe substancje zawierające sole substancji promieniotwórczych. Ponownie, substancją najczęściej wykorzystaną do produkcji tych specyfików był najlepiej znany rad. Bogactwo form tych specyfików zdumiewa do dziś.

Wybredny klient mógł nabyć płyny (Radilthor), proszki (Standard Radium), tabletki (Arium Radium Tablets) a nawet… czopki (Vita Radium Suppositories). Jeżeli komuś nie wystarczały jednak tradycyjne formy lekarstw, zawsze mógł nabyć radioaktywną pastę do zębów (Doramad), promieniującą poduszkę (Sunshine Radon Health Mine), leczniczą opaskę na bolące stawy (Degnen’s Standard Radioactive Solar Pad), podobnie wykorzystywany kompres (Radiumchema) czy… radioaktywny chleb (Radium Wasser-Zwieback).

Nawiasem mówiąc, dwa ostatnie specyfiki produkowane były m.in.: w miasteczku Joachimstal (dzisiejszy Jachymov w Czechach).

Jednym z ciekawszych przedmiotów należących do tej grupy podejrzanych środków „medycznych” był „radioendokrynator” opracowany przez Williama Baileya, twórcę wody „Radithor”. Urządzenie to miało „stymulować funkcjonowanie układu wydzielniczego, pomagając przy tym odzyskać męski wigor”, czyli, mówiąc prostym językiem, miało być uniwersalnym lekiem na impotencję. Radioendokrynator składał się z metalowego pudełeczka zawierającego kilka arkuszy grubego papieru nasyconego solami radu.

Pudełeczko to należało schować w specjalnym miękkim futerale i umieścić je na noc w pobliżu moszny. O tym, jak groźne było to urządzenie niech zaświadczy fakt, że zbadane w XXI wieku egzemplarze cechują się na tyle wysoką aktywnością promieniowania (300-400 mR/h), że ich przechowywanie przy ciele przez choćby kilka godzin nie jest obojętne dla ludzkiego organizmu, zaś trwałe użytkowanie przez kilka miesięcy może doprowadzić do ostrej choroby popromiennej.

Część producentów „środków radiomedycznych” twierdziła, że energia promieniowania atomowego jest w stanie oczyścić organizm i wyleczyć wszystkie przypadłości. Niektórzy, jak dr Zimmer z Los Angeles, twórca radonowego emitera, był nieco bardziej sceptyczny twierdząc, że takie urządzenia co prawda nie leczą ze wszystkiego, lecz ich stosowanie pozwala zachować zdrowie i wydłużyć okres życia o 15-20.

Jak pokazują wyniki sprzedaży, ludzie chętnie wierzyli takim stwierdzeniom i nie odstraszył ich przypadek Ebena Byersa, przemysłowca i gorącego zwolennika radowej wody „Radithor”. Mężczyzna ten, po dwóch i pół roku intensywnego stosowania Radithoru (ok. 1400 dawek) zmarł na chorobę popromienną zaawansowaną na tyle, że wywołała istotne zmiany w kośćcu (m.in. powodując rozpad żuchwy)(8). Pochowano go w trumnie wyłożonej blachą ołowianą.

Miscellanea czyli rzeczy, których nie chcielibyście wiedzieć, ale nie boicie się o nie zapytać

Próby stworzenia coraz to nowych sposobów leczenia sprawiły, że niemalże każda teoria i hipoteza naukowa została wykorzystana, jeżeli nie przez hochsztaplerów, to przez uczciwych lekarzy starających się wnieść do medycyny odrobinę świeżości.

Weźmy na przykład ideę mówiącą, że nadmiernie ściskanie zwieracza odbytu może za pośrednictwem włókien nerwowych wywołać też niezdrowe napięcie innych mięśni. Dlatego też dr Young wprowadził na rynek „dilatory doodbytnicze” przypominające duże mosiężne, stalowe lub bakelitowe czopki różnej wielkości (od kilku milimetrów do 2,5 centymetra średnicy)(9).

Sposób ich zastosowania było dość oczywiste, zaś ich twórca obiecywał, że używanie dilatorów pozwoli pozbyć się dokuczliwych bólów i drżenia większych partii mięśni a także pozwoli uniknąć bólu głowy, migren, oraz problemów z niestrawnością wywołanych nadmiernym wydzielaniem żółci.

Innym, zdecydowanie mniej kuriozalnym (a nawet całkiem rozsądnym) wynalazkiem były wszelkiej maści respiratory, czyli maski ochronne zakrywające nos i usta. Pojawiły się w pierwszej połowie XIX wieku i po przeminięciu szczytowego okresu mody przypadającego na lata 40-te tegoż stulecia bywały noszone sporadycznie do czasów wiktoriańskich włącznie, zwłaszcza w dużych miastach. Respiratory wykonywane najczęściej były ręcznie z wysokiej jakości materiałów, przez co stanowiły atrakcyjny dodatek do stroju mieszczan.

Wyglądem przypominały nieco współczesne jednorazowe półmaski, tyle że do ich produkcji używano zwykle weluru i jedwabiu rozpiętego na siatce lub perforowanej blaszce pokrywanej złotem lub srebrem.

Niektórzy posuwali się do stwierdzenia, że szlachetne materiały skutecznie zabezpieczają przed wszystkimi chorobami, chociaż sam twórca respiratora, Brytyjczyk Julius Jeffreys reklamował swój wynalazek przede wszystkim jako czysto fizyczną ochronę przed chłodnym, suchym powietrzem oraz pyłami i gazami, którymi przesycone było powietrze w dużych miastach przemysłowych.

Post mortem scriptum

Choć w procesie opracowywania opisywanych powyżej wynalazków większą rolę odgrywała twórczość, niż metoda naukowa, nie można odmówić im pewnego uroku. Poza tym, mam nadzieję, że przytoczone powyżej anegdoty pozwolą lepiej wczuć się w ludzi wiktoriańskich, którzy, nawet jeżeli sami byli dobrze wykształceni, to nie mieli szybkiego dostępu do różnych informacji i skuteczność prezentowanych im specyfików. Chociaż, nie wiem, jak inni, ale osobiście tęsknię za tamtymi czasami fin de siecle’u, belle epoque i wielkiej dezynt… wielkiej dezynwoltury.

BIBLIOGRAFIA:
(1). Nuland, S. Medicine, The Art of Healing. Hugh Lauter Levin Associates, Inc., Nowy Jork 1992.
(2). Kunin, R.A. Snake oil. w: Western Journal of Medicine. nr 151(2/1989).
(3). Holbrook, S.A., The Golden Age of Quackery. MacMillan & Co., Boston 1959.
(4). Armstrong, D., Armstrong, E.M. The Great American Medicine Show. Prentice Hall, Nowy Jork 1991.
(5). Greenway, J. Mind-Body Interaction in the Eighteenth-Century, 2003.
(6). Davis, A. Dreyfuss, M. The Finest Instruments Ever Made. Massachusetts 1986.
(7). Smith, C. The Science of Energy – a Cultural History of Energy Physics in Victorian Britain. The University of Chicago Press, Chicago 1986.
(8). Nie omieszkali tego zauważyć redaktorzy The Wall Street Journal, którzy artykuł o śmierci Byersa zatytułowali „Woda radowa służyła mu do chwili, w którym nie odpadła mu szczęka” (The Radium Water Worked Fine Until His Jaw Came Off).
(9). Sifrim, D., Halloway, R. Transient lower esophageal sphincter relaxations: how many or how harmful? w: American Journal of Gastroenterology t. 96 nr 9, 2001.



Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group